fbpx
devstyle.pl - Blog dla każdego programisty
devstyle.pl - Blog dla każdego programisty
10 minut

Tydzień pełen wrażeń: Marilyn Manson, 2012 i Julia Marcell


24.11.2009

Dość rzadko zdarza mi się wychodzić z domu w celu innym niż pobliski spożywczy-monopol. A trzykrotne udanie się w jakieś miejsce w ciągu jednego tygodnia to coś zaiste niesamowitego. Postanowiłem uczcić to zjawisko notką (zapewne bardziej interesującą dla mnie samego za pół roku niż dla kogokolwiek teraz) tym bardziej, że dwa z owych trzech wydarzeń były lub miały być w kontekście moich dotychczasowych losów… wyjątkowe.

Tip: jakiekolwiek emocje znajdują się (niestety) dopiero w trzeciej części posta.

Marilyn Manson, 17.11.2009, Warszawa, Stodoła

To trzecia wizyta Mr. Mansona w naszym kraju. Dwie poprzednie niestety mnie ominęły, chociaż to wtedy powinienem wybrać się na taki koncert. Na ową imprezę czekałem z wielu powodów, z których główny to:

Album Antichrist Superstar jest najlepszą płytą jaka kiedykolwiek powstała i zapewne nieprędko powstanie coś, co jej dorówna. Dla mnie – prawdopodobnie nigdy. Żaden inny album nie pochłonął mnie bez reszty na bite 6 miesięcy. Wyobrażacie sobie: słuchać nieustannie tych samych 16 kawałków w kółko, w kółko, w kółko, przez pół roku? Ja sobie nie wyobrażałem, dopóki sam tego (jakieś 10 lat temu) nie doświadczyłem.

Takie coś nie mogło oczywiście pozostać bez echa. Wgryzanie się w różne interpretacje, poglądy, wywiady, filmy, filozofie, książki i wszelkie inne dobra doczesne i niedoczesne pokazały mi alternatywę dla mojego ówczesnego, żałosnego postrzegania samego siebie i życia jako takiego. Emocjonalny związek z tym albumem przerodził się, co jasne, w pełnoprawne hobby zwane Marilyn Manson, I tak to sobie trwało, trwało. Czas płynął. Ja dorosłem. Manson się zestarzał (lub, jak można poczytać na fanowskich forach: dojrzał). Ale przez cały czas jakoś to wszystko trzymało się kupy i przynajmniej raz w tygodniu któryś z jego krążków lądował w mojej wieży (a w samochodzie wszystkie-jego-utwory-mająca składanka siedziała w odtwarzaczu prawie bez przerwy).

Aż tu nagle pół roku temu wyszła kolejna płyta, High End Of Low. Jak grom z jasnego nieba dotarło do mnie, że to jest definitywny koniec postaci, która w jakiś sposób wpłynęła na moje “kształtowanie się” w przeszłości. Niejednokrotnie mało brakowało, żebym z zawodu roztłukł krążek na części i wywalił je do kosza.

Ale na widowisko czekałem dobre 10 lat, a przecież na żywo muszą być grane hity sprzed lat. Więc nieobecności swojej sobie nie wyobrażałem.

Zbyt dużo napisać nie potrafię… Rewelacji jak dla mnie nie było. Może to przez obranie złego miejsca na sali (Stodoła to nie miejsce na takie wydarzenia! ścisk, ścisk, ścisk…)? Może przez świadomość “to już tylko popłuczyny po tym, co było częścią mojego dorastania”? Nie wiem.

Do samego zespołu nie mogę mieć żadnych zastrzeżeń. Manson spisał się o wiele lepiej niż się spodziewałem, repertuar także zdecydowanie na plus (Rock’n’Roll Nigger na żywo rulez!), do tego specyficzna otoczka (sporo osób kreujących się na poprzebierane dziwolągi) i całkiem niezły support.

MOŻE gdybym stał przy samej scenie… MOŻE gdybym nie kupił ostatniej płyty… MOŻE gdybym miał 17 lat… ale niestety, ani jedno, ani drugie, ani trzecie w tym przypadku nie ma miejsca.

Przed samym sobą jest mi dziwnie, że nie potrafię wykrzesać z siebie odrobiny emocji po tym koncercie. Byłem PEWIEN, że ta impreza pobije zeszłoroczną Metallikę, że pobije WSZYSTKO na czym dotychczas byłem. Ale trudno, zonk.

Zainteresowanych bardziej żywiołowym opisem odsyłam na polskie forum fanów, niektóre relacje naprawdę aż kipią gorącymi wrażeniami – bardzo miło się je czyta. Szkoda jedynie, że odnoszę wrażenie, jakbym był wtedy w zupełnie innym miejscu…

2012, 22.11.2009, Warszawa, Kino Femina

Tak naprawdę film ów wrzuciłem do zestawienia tylko i wyłącznie dlatego, że “trzy wydarzenia kulturalne w ciągu 7 dni” brzmi bardziej imponująco niż “dwa wydarzenia kulturalne w ciągu 7 dni” :). Norma wyrobiona na cały kolejny kwartał, jak nic.

Krótko zatem: PANIE REWYFEWE, oddawaj moje dwie godziny!! I czterdzieści złotych!

Ścierwo jakich mało. Efekty specjalne – oczywiście że są, teraz w każdym filmie są. Natomiast COKOLWIEK poza efektami – totalna, masakryczna, żenująca porażka, papka dla mózgu z zapalonymi oponami, wgniatająca w fotel bezdenna głupota bez krzty logiki i bezczelne wprost polewanie mojej biednej szarej komórki roztopionym smalcem ze skisłymi skwarkami.

Polecam za to kino Femina – bardzo fajna studyjna alternatywa dla umieszczanych w centrach handlowych hedonistycznych jaskiń komercyjnej rozpusty.

Julia Marcell, 23.11.2009, Warszawa, Teatr Rozmaitości

Wydarzeniu temu towarzyszy dość smutna refleksja: czy jeśli bardziej od koncertu Mansona podoba mi się koncert Julii to oznacza, że jestem już… stary? Może. Tak czy siak był to drugi z dwóch bardzo przeze mnie oczekiwanych wieczorów. Manson w jakiś sposób kiedyś, kiedyś ukształtował część mojego charakteru. Julii z kolei nieco więcej niż rok temu udało się zainspirować mnie do poszukiwania mojej pasji, walki o osiągnięcie spokoju ducha. Uświadomić, że samo GADANIE bez DZIAŁANIA nie jest warte funta kłaków. Czy czegokolwiek innego.

(wbrew pozorom aż tak bezmyślnie wpływowy nie jestem, żeby działał na mnie jakikolwiek element mojego otoczenia – złożyło się po prostu, że występy MM i JM zbiegły się w czasie)

Bez owijania w bawełnę: było po prostu IDEALNIE. Nawet lepiej niż rok temu (o czym również pisałem, bardziej przedstawiając wówczas czytelnikom osobę Julii oraz jej płytę). Teatr Rozmaitości okazał się wprost wymarzonym miejscem na takie spotkanie. Dość kameralna sala, widoczna z każdego miejsca scena, klimatyczne oświetlenie, niczym niezmącony nastrój wspólnego wsłuchiwania się w proponowane nam przez zespół utwory… Prawie półtorej godziny minęło jak magiczne mgnienie okiem.

Już na samym początku dało się zauważyć różnicę w stosunku do albumowych wersji kawałków. Sekcja rytmiczna w postaci kontrabasu i “prawdziwej” perkusji dawała po uszach jak się patrzy – tu nie było zeszłorocznego pykania owiniętymi w wyciszające szmaty pałkami w poduszki wypchane gęsim pierzem. Części osób to przeszkadzało i dało się słyszeć opinie, że “perkusja wszystko psuła”. Mi osobiście ta odrobina pazura przypadła do gustu.

Po dwóch czy trzech kawałkach Julia teatralnie wypędziła ze sceny perkusistę z kontrabasistą (jako że obaj są Niemcami, doszliśmy z kumplem do zapewne niesłusznego wniosku, że należała im się przerwa na wurst:) ). Nadszedł czas na chwilę delikatności. Julia grająca na klawiszach przy akompaniamencie wiolonczeli, skrzypiec i altówki po raz kolejny pokazała, jak urzekający klimat potrafi stworzyć swoimi kompozycjami. Szczególnie zapadał w pamięć utwór “Twin Heart” (?) z pierwszej EPki “Storm” (do posłuchania za darmo na last.fm). Charakterystyczne dla tej minipłyty dynamiczne, a zarazem rzewne klawisze połączone z pięknym głosem Julii sprawiały, że nie sposób było oderwać zmysłów od sceny.

Po powrocie na scenę “rytmicznych chłopaków” podczas kolejnych kawałków miało sie nieodparte wrażenie, że zespół świetnie bawi się razem z nami. Mało tego, ciągle byliśmy raczeni coraz to nowymi aranżacjami czy instrumentami. Nie zdziwiłem się, gdy Julia wstała od klawiszy i zaczęła grać bez smyczka na skrzypcach – widziałem to już wcześniej. Nie zdziwiłem się również, gdy stojąca obok niej skrzypaczka dostała do dyspozycji cymbałki. Ale gdy pod koniec “Night of the Living Dead” skrzypek odłożył swój instrument, wyciągnął z futerału… puzon, i zaczął na nim wywijać, to muszę przyznać, że zostałem bezpardonowo wzięty z zaskoczenia.

W pamięci utkwiła mi także nowa piosenka “Sixteen, Ten Years Later“. Po przesłuchaniu go pierwszy raz w internecie nie byłem szczególnie zachwycony, ale na żywo brzmiał o wiele lepiej. Nie mogło zabraknąć również megacudnego “Fear of Flying“, który to utwór jest dla mnie – wiem, że zabrzmię jak dziad z reklamy Werters Oridzinals – czymś naprawdę wyjątkowym. Niestety w tym akurat przypadku perkusja zdecydowanie przeszkadzała w odbiorze. Ciągłe werblowanie odarło kompozycję z czaru… intymności. Nie było to już wyjątkowe prywatne zwierzenie “artysta słuchaczowi”, a po prostu kolejny kawałek na koncercie.

Ale nie ma co przesadnie narzekać, brak zmian i eksperymentowania to przecież nic innego jak stanie w miejscu.

Gdy po godzinie zespół zaczął zbierać się ze sceny, nie do końca wiedziałem o co chodzi. Zupełnie straciłem poczucie czasu – wydawało mi się, że grają dopiero może 20 minut. Co zdecydowanie pozytywnie świadczy o tym wszystkim. Publiczność gromkimi brawami i bezpardonowym tupaniem bezbłędnie dała do zrozumienia, że chce WIĘCEJ. I więcej dostaliśmy.

Bis składał się z trzech części. Ku ogólnej uciesze rozpoczął go doskonale wszystkim znany cover zespołu The White StripesSeven Nation Army“. Oryginał, jak większość utworów Jacka i Meg, jest charakterystyczny i mimo powierzchownej prymitywności (w końcu nagrały go dwie osoby) potrafi zauroczyć. Porządnie wykonać na żywo taką piosenkę w SZEŚĆ osób i NIE PRZESADZIĆ z własną interpretacją – to sztuka. Julii z zespołem udało się znakomicie. I nikt na kontrabas i perkusję nie mógł narzekać, przecież w tym kawałku głównie o to chodzi:).

Po coverze otrzymaliśmy na koniec “Storm” i “Accordion Player” – oba wzięte prosto ze starej EPki. Jedno i drugie wykonanie było jak dla mnie świetne, ale Storm… po prostu wciskało w fotel. Podniosłe klawisze uzupełniane wokalem i wzmocnione brutalną momentami perkusją tworzyły niesamowitą mieszankę, która na długo zostanie mi w pamięci.

Jak zresztą cały występ… Po raz kolejny – dzięki Julio za świetny koncert.

Doczytałeś, cierpliwy człowiecze, aż tutaj, a nie znasz jeszcze twórczości Julii? Gorąco polecam odwiedzenie jej strony… albo najlepiej przekonaj się na własnym sprzęcie grającym – skorzystaj, że (dopiero od niedawna…) i w tym smutnym kraju można już dostać krążek “It might like you” i nabyj swoją kopię (Empik.com, Merlin.pl)!

0 0 votes
Article Rating
1 Comment
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments
kowalgta
14 years ago

Co do koncertu MM to bardzo podobne odczucia miałem po koncercie Nine Inch Nails na festiwalu Malta w Poznaniu w tym roku. Kiedyś słuchałem NINa codziennie, znałem na pamięć każdy kawałek, pewnie ta muzyka odcisnęła na mnie duże piętno. Koncert był wg opinii innych rewelacyjnych, i faktycznie chyba był, śpiewałem na głos razem z tłumem kolejne utwory, wyszedłem z bardzo pozytywnym wrażeniem, ale jednak czegoś mi zabrakło. Albo może właśnie wręcz odwrotnie, czegoś mi było za dużo, chyba lat właśnie ;-)
Co do MM to dla mnie najlepszą płytą było Mechanical Animals, specjalnie dla tej kasety kupiłem walkmana :-) do dzisiaj jak usłyszę jakiś kawałek z tej składanki w głowie mi się odpala następny po niej :-)
pozdro.

Kurs Gita

Zaawansowany frontend

Szkolenie z Testów

Szkolenie z baz danych

Książka

Zobacz również